Biuro było śliczne, przejrzyste i jasne. Z boku tykał zegar, przez duże okno swobodnie mogłem obserwować przemieszczające się samochody i przechadzających się po okolicy ludzi. Chyba sam chciałbym takie mieć.
- Napije się pan czegoś? - Blondwłosa sekretarka po raz trzeci wychyliła zza drzwi głowę. Uśmiechała się sztywno.
- Nie, dziękuję - odpowiedziałem po raz kolejny, zupełnie spokojnie. Spoglądałem na godzinę, nie chciałem marnować całego dnia na czekanie. - A kiedy przyjdzie szef?
- Szef, cóż... - zmieszała się - on ma ważne sprawy.
- Czyli ja nie jestem ważną sprawą? Więc po co kazał mi przychodzić? - Byłem zdenerwowany. Nie lubiłem niesłownych osób. Bardzo.
- Może jednak kawki?
- Soczku - przytaknąłem, aby wreszcie zostawiła mnie w spokoju ze swoją całą infantylnością. Zaplotłem ręce na klatce piersiowej i zacząłem stukać butem o podłogę.
Zastanawiałem się, czego Jost mógł ode mnie chcieć. Myślałem, że jeśli będę musiał się z nim znów spotkać, to w obecności świadków, a nie w jego prywatnym biurze, które niepokoiło mnie pewną aurą tajemniczości.
Kiedy wreszcie wszedł, prowadząc za sobą asystentkę z moim napojem, spojrzałem na niego surowo i zacisnąłem zęby.
- Widzę, że już zacząłeś się nawracać... - Zlustrował mnie wzrokiem, a po moich plecach przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
- Czego nie można powiedzieć o tobie.
Parsknął, siadając po drugiej stronie szklanego stołu i z kpiącym uśmieszkiem zaczął przeglądać coś w papierach.
Wiedziałem, doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie przepadał za mną tak bardzo, jak ja za nim. Najpiękniejszym dniem naszej znajomości był dzień, w którym - jak mniemaliśmy - bezpowrotnie powiedzieliśmy sobie "żegnaj". Niestety, po takim "żegnaj" czasem przybywa niespodziewane "witaj ponownie".
Rozglądałem się po pomieszczeniu, co jakiś czas bacznie spoglądając na jego ręce, jednak póki zamyślony notował, wykreślał i robił dopiski na marginesach, nie chciałem patrzeć na jego wielkie zakola i świecące czoło olbrzyma.
Zapadał zmrok, moje ciało lekko zdrętwiało od siedzenia w jednej pozycji.
- Będziemy tu siedzieć w nieskończoność? - Miałem wrażenie, że minęło pół dnia. Kilka godzin spędzonych na bezczynnym siedzeniu i wpatrywaniu się w przestrzeń. Tego nawet za czasów największej depresji nie chciałbym chyba robić.
- Myślałem, że zbierasz się w sobie, aby zaprezentować mi nowe dzieła sztuki - zadrwił, nie będąc ani trochę śmiesznym. Odsunął od siebie kartki, podnosząc twarz i spoglądając wprost na mnie. - No więc co tam masz?
Zdziwiłem się. Patrzyłem na niego wielkimi oczyma i chciałem, aby mi to wszystko po kolei wyjaśnił. Nie rozumiałem jego zagrywek i ani trochę mi się nie podobały.
- Co miałbym niby mieć? - zapytałem jak najbardziej szczerze. Ale chyba moje intencje nie były przez niego odebrane jako czyste.
- No nie żartuj, pokazuj, teraz znów gramy w jednej drużynie, nie wstydź się. - Rozłożył ręce, jakby chciał zainicjować pokój narodów. Czytałem, że często odsłonięcie wewnętrznych stron dłoni ma zasygnalizować rozmówcy bliskość i dobre chęci. Lecz ja nie wiedziałem, o jakie dobre chęci chodzi, nie wiedziałem nic! - Czyli... ty nie udajesz, naprawdę nie napisałeś nic przez ten tydzień? Żadnej piosenki, nawet jednej strofy?
Spojrzałem w podłogę, otwierając usta, aby coś powiedzieć, on już zaczynał patrzeć z nadzieją, jego oczy zabłysnęły chęcią sukcesu, lecz...
- A ja miałem coś napisać?
Załamanie Davida Josta po moich słowach wynosiło dwadzieścia. Dwadzieścia w skali od jednego do dziesięciu.
Myślałem, że tydzień u mamy to tydzień odpoczynku i wyciszenia przed mającą się rozpętać burzą w mediach, przed przewrotem w naszych życiach. A tymczasem okazało się, że... to było tylko po to, żebym napisał piosenkę. W przytulnym miejscu, z ludźmi, którzy by mi ani trochę nie przeszkadzali.
Do pomieszczenia szybko zlecieli się jacyś dziwni mężczyźni, pokrzykując coś i machając głowami we wszystkie strony. Niektórzy gdzieś dzwonili, inni załamywali się, popijając whiskey.
- Niech pan uważa, zaraz pan to na siebie wyleje - ostrzegłem jednego wskazując palcem na jego spodnie, kiedy prawie przewrócił swoją szklankę. Spojrzał na mnie, jakbym chciał go zabić, a później uciekł gdzieś, byle z dala ode mnie. Dziwni.
Podszedłem do Davida aby zapytać, czy mogę wreszcie iść do domu. Chyba jeszcze bardziej się wkurzył, cały poczerwieniał i wykrzyczał, że bardziej sprawy nie pogorszę i lepiej dla mnie będzie, jeśli faktycznie opuszczę ich tajne spotkanie. No więc sobie poszedłem.
Było trochę chłodno, zapiąłem skórzaną kurtkę aż po samą szyję i przechadzałem się ulicami jak popapraniec. Nie chciało mi się wracać do siebie i spędzać samotnie wieczoru. Z tego, co było mi wiadome, Tom zazwyczaj spędzał wieczory nad papierkami, przeglądając jakieś... akta spraw, rozwody... Nigdy bardzo mnie to nie interesowało, więc nie miałem pojęcia, co to dokładnie było, lecz wiedziałem, że mogłem do niego w taki wieczór przyjść i zawsze pogralibyśmy w jakąś grę video lub, w gorszych wypadkach, kiedy miał naprawdę tejże pracy dużo, posiedzielibyśmy razem, a ja nawijałbym jak szaleniec.
Szybko minąłem wszystkie zakamarki nieprzyjaznego nocą miasta i stanąłem przed domem brata. Chyba nawet on nie znał go tak dobrze jak ja, nudne noce, kiedy zajmowałem się jego synem zrobiły swoje. Kiedy o ósmej kładłem go spać i kończyła się moja rola niańki, zaczynałem węszyć za jakimiś przysmakami i jakoś fajne zakamarki i rzeczy same się znajdowały. Niegdyś na strychu wypatrzyłem świetne krzesełko wędkarskie! I wziąłem, mimo że nigdy nie byłem na rybach.
Światła w domu były wyłączone, wszędzie panował mrok, jedynie w gabinecie Toma paliło się coś malutkiego, co rzucało nieśmiałą poświatę na zasłonę.
Zakradłem się po cichu, otwierając drzwi zapasowym kluczem, który dostałem na wypadek ich wyjazdu lub czegoś podobnego, co upoważniałoby mnie do podlewania kwiatków oraz karmienia ich zwierząt.
Już przy drzwiach poczułem ten zapach. Zapach świeczek i czegoś dziwnego... Potu? Pomyślałem, że wysiadł im prąd - stąd te świeczki, no i Tom chciał zaimponować swoją męskością, wysilając się i naprawiając korki, jednak tylko niepotrzebnie się namęczył, bo i tak nic z tego nie wyszło - stąd pot. Odgoniłem od siebie te myśli i skupiłem się na dojściu do schodów w najbezpieczniejszy dla mnie sposób. Znałem swój poziom pecha, więc mógłbym teoretycznie obawiać się każdego kroku. Na szczęście nic poważnego się nie stało i po chwili pędziłem na górę jak szalony.
Nuciłem pod nosem jakieś regionalne szlagiery, których chyba nigdy nawet nie słyszałem, podrygując przy tym i kołysząc całym ciałem. Kiedy chwyciłem za klamkę, przez moje ciało przeszedł jakiś słabiutki prąd, mówiący mi "nie", lecz ja od dziecka wyróżniałem się brakiem pokory, która w mojej głowie przekręcała to na znaczące "tak". Wszedłem więc, lecz... chyba... niepotrzebnie...
- JEZU, CHRYSTE, TOM! - krzyknąłem, zasłaniając sobie rękoma oczy, w efekcie czego przewróciłem się na prostej drodze i natychmiastowo przywarłem głową do podłogi.
- Bill! - pisnął mój brat, a ja na plecach poczułem, lekko mówiąc, posuwającego mnie pudla. Leżałem na ziemi w bardzo niekomfortowej sytuacji, ale bałem się podnieść, żeby... nie zobaczyć tego, co sprowadziło mnie na ziemię.
- Ubraliście się już!? - zapytałem, próbując w jakiś sposób odgonić tego zapchlonego kundla, oczami wyobraźni wciąż widząc Toma i jego żonę w dość intymnej sytuacji.
- Wstawaj. - Usłyszałem nad sobą głos bliźniaka, więc usiadłem, ignorując zwierzę, które wciąż pragnęło mnie molestować. Joanne, życiowa partnerka mojego brata i pierwsza dziewczyna, której udało się go usidlić, kończyła zakładać na siebie zwiewną halkę, sam Tom stał nade mną z rozpiętym jeszcze paskiem i patrzył groźnie na moją wątłą osobę. Kręciłem głową z niedowierzaniem, ta sytuacja wybiła mnie z rytmu. Dziewczyna wyszła, a Tomcio mógł zająć się swoim młodszym braciszkiem.
Gdy znalazłem się z powrotem na nogach, a atmosfera nieco... zelżała, mogłem spokojnie zacząć dość normalną konwersację, bez zbędnych jęków i zacięć w głosie.
- Człowieku, ale żeby tak na tych wszystkich papierach i teczkach? - Nabijałem się. Lubiłem się nabijać, nie robiąc nikomu krzywdy.
- Oj, zamknij się... - powiedział lekko zły Tom, siadając na czarnej, skórzanej kanapie i upił łyk jakiegoś alkoholu. Chyba byłem w tamten dzień równie pechowy dla innych, jak i dla siebie przez całe życie, wszyscy pragnęli przy mnie odstresować się za pomocą procentów.
- Tommy, a mamusia mówiła, że nieładnie robić bałagan... - wyszeptałem delikatnie, widząc porozrzucane po całej podłodze notesiki i karteczki. Wiedziałem, że nie było większego pedanta od niego, przynajmniej ja nikogo takiego nie znałem, więc bałaganik w połączeniu z moimi kąśliwymi uwagami to był idealny rozrusznik jego nerwów.
- Wiesz, że nie lubię, jak tak do mnie mówisz - wysyczał, wyraźnie rozzłoszczony. Splótł ręce, wbijając się w tę kanapę najbardziej jak umiał, a ja siedziałem i patrzyłem na niego rozbawiony. - A po co przyszedłeś?
- W sumie po nic. Po prostu coś dziś bardzo mnie zaskoczyło. - Zacząłem... sprzątać to, co zakochana para przed momentem rozwaliła, poddając się miłosnym uciechom. Sam się sobie zdziwiłem - ja i sprzątanie? To dwa najmniej pasujące do siebie słowa na całym świecie.
Tom był wyjątkowo zaciekawiony. Zapewne nie rozumiał tego, że coś mogło mnie zaskoczyć, a ja nie przyleciałem do niego od razu z rykiem, kołataniem serca i ewentualnym płaczem.
- Zaskoczyło...? - Lekko się wyprostował, patrząc pytająco i myśląc o czymś zawzięcie.
- Poszedłem do Davida, wiesz... Nie kłóciłem się, nie rób od razu takiej miny. Po prostu poszedłem i myślałem, że coś będzie chciał mi zakomunikować, no wiesz, że mam być tu i tam, że wtedy i o tej godzinie mam spotkanie... - zapatrzyłem się na obraz, a właściwie jakąś plamę przypominającą obraz - spotkanie z kimś tam, te wszystkie papierkowe sprawy. - Tom wydawał się zaczynać rozumieć całą sytuację. Bardzo dobrze, bo ja nie pojmowałem ani skrawka z tego dziwnego spotkania. - A tu nagle... on mówi, że miałem napisać piosenkę! Chociaż wcześniej nic o tym nie mówił.
- Ale ty przecież miałeś to zrobić. Powiedział to na pierwszym spotkaniu, które zorganizował Gustav. Znów nie słuchałeś, co?
Wcięło mnie. A co, jeśli wszyscy byli w zmowie i chcieli mnie wrobić w czarną robotę? Prawdą było, że piosenki pisać lubiłem do czasu, później wolałem zlecać to odpowiednim ludziom. Chęci się wypaliły, ja przestałem mieć pomysły... Lecz faktem było, że nieuważanie to bardzo poważna cecha mojego charakteru. Jak się okazuje zła.
- Kurczę... A nie da się tego jakoś obejść? - Kombinowałem jak szalony, prawie dymiło mi się z czaszki. Naprawdę nie chciało mi się nic pisać!
- Zespół bez piosenek? To chyba nie brzmi dobrze.
- Moglibyśmy zagrać stare, przecież nie są złe! - wypaliłem szybko i już po chwili byłem dumny ze swojej inteligencji. To nic, że nieświadomie z niej skorzystałem.
Tomowi pomysł się spodobał. W końcu jeśli my mamy wrócić, to i nasze piosenki powinny mieć drugą młodość. Zaczął planować reedycje płyt, rozmyślać trasy koncertowe, wszystko odświeżać. A ja naprawdę zacząłem cieszyć się tym powrotem do przeszłości.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz