Wszyscy tryskali radością. Producenci byli zachwyceni, nawet Jost okazał mi w tamtym dniu wyjątkową sympatię. Wokół panowała wyjątkowa, rodzinna atmosfera, nikt nigdzie się nie spieszył, każdy był rozluźniony i pewny o naszą przyszłość.
Pomyśleć, że to tylko przez fakt wybrania przeze mnie piosenki. Szaleństwo.
Przeglądałem oferty wycieczek w jakieś egzotyczne zakątki świata. Powiedziano mi, że zbliża się wolne, święta i sylwester, więc wypadałoby, żebym jakoś uczcił ten niesamowity sukces.
Właściwie nie widziałem w tym ani cienia czegoś niesamowitego, po prostu wypowiedziałem trzy słowa, jeden tytuł, a oni odebrali to jako cud, dar z Niebios.
- Już? Więc na tym ma polegać moja cała robota? Moja i zespołu? - zapytałem, wychylając nos zza katalogów. Madagaskar, Kuba, Cypr, Majorka... Wszystko było na wyciągnięcie ręki, ale przecież nie tego się spodziewałem.
- Jeszcze będziesz miał dość tej roboty - powiedział nasz nowy ochroniarz, który od samego początku wydawał mi się trochę dziwny. Chyba wolałbym, żeby Saki wrócił na swoje miejsce. - Widziałem plany na najbliższe dwa tygodnie. I... nie będziesz narzekał na brak zajęcia.
Zdziwiłem się. Jakiś prymitywny goryl, który ma chronić mnie przed rozochoconymi dziewczętami, ma wiedzieć lepiej ode mnie, co i gdzie będę robił? Odłożyłem te wycieczkowe oferty i odszukałem wzrokiem Josta, do którego miałem kierować się z każdym zawodowym pytaniem. Podszedłem do niego powoli, zakaszlałem teatralnie i czekałem na jego reakcję. Podniósł głowę i spojrzał na mnie pytająco.
- Co będziemy ro...
- Jutro macie pierwszy wywiad, opowiesz trochę o tym, gdzie byliście, kiedy was nie było. Wspomnij o piosence. I podkoloruj trochę swoją... przeszłość. - Uśmiechnął się ironicznie i wrócił do pracy. Pokręciłem trochę głową, zrobiłem wielkie oczy i postanowiłem skończyć tę idiotyczną rozmowę, która na dobre jeszcze nawet się nie rozpoczęła. Miałem niby wyprzeć się moich kolegów listonoszy? Niedoczekanie. Zauważyłem Toma, który nudził się na kanapie.
Kiedy szedłem w jego stronę, targała mną nienawiść do wszystkiego, co śmie nazywać się Jost i co przypomina mi jego parszywą twarz. Zwaliłem nogi brata, żeby mieć chociaż kawałek miejsca do siedzenia.
- A mogłem tak fajnie spędzać czas... - mruknął, bawiąc się telefonem.
- Co? - Spojrzałem w jego stronę. Mówią, że to ja mam własny świat, ale Tom... Ten to dopiero jest dziwakiem. Potrafi mówić do siebie godzinami. Kiedy byliśmy mali, mówił z nudów do lustra, później mówił do moich rysunków, a kiedy dostał pierwszą gitarę, to właśnie ona przejęła rolę jego nadwornego słuchacza.
- Mówię, że mi się nudzi i tęsknię do swojej pracy - odpowiedział jak gdyby nigdy nic. Poczułem się trochę jak niechciany przechodzień w domu szaleńca. Właśnie w takich momentach miałem wrażenie, że wszyscy jesteśmy chorzy psychicznie. - Jak myślisz, poradzą sobie beze mnie?
Tom po prostu kochał swoją dotychczasową pracę. Grał sobie wieczorami dla przyjemności, lecz jego prawdziwą pasją było prawo. Na co dzień niezbyt gadatliwy, na sali sądowej zmieniał się w kokoszkę na targu i gadał jak najęty! Nigdy wcześniej nie spodziewałbym się po nim tak wielkiej i... porządnej pasji, która nie łączyłaby się z roznegliżowanymi dziewczętami i ich jędrnymi piersiami. Tymczasem mój kochany braciszek zrzucił kotwicę w najmniej oczekiwanej sferze życia.
- Bez ciebie ludzie też będą się rozwodzić, nie martw się - przyznałem roześmiany. Uspokoił mnie. Jego własne obawy wyparły ze mnie złość i wszelką niechęć.
- Moja praca to nie tylko rozwody - powiedział dość gniewnie. Nie lubił, kiedy przyrównywałem go do osoby, która oprócz zakańczania małżeństw nie robi nic fascynującego. - Wiesz, niebawem miałbym zająć się sprawą spadku jakiegoś potomka z rodu Habsburgów. Poznanie kogoś związanego z tak potężną rodziną... To byłoby niesamowite przeżycie, nie sądzisz? - O historii mógłby mówić godzinami. Już na początku szkoły wykazywał zainteresowanie w tym kierunku, jednak pod ogólnie panującą modą na bycie nieukiem nie miał szans na rozwijanie swojego talentu. W każdym razie zdolności są w nas do końca życia, tak więc nic dziwnego, że wyszło mu to dopiero po rzekomym zakończeniu kariery. Czułem, że powrócił do niej trochę ze względu na mnie, za co byłem mu dozgonnie wdzięczny.
Szybko dołączył do nas Gustav, zaskakująco promienny i uśmiechnięty od ucha do ucha. Pamiętałem go jako cichą myszkę, która siedzi gdzieś z tyłu, nie odzywając się, która jest i na tym kończy się jej rola. Bardzo zmienił się przez tę parę lat. Przede wszystkim wrócił do swojego naturalnego koloru włosów. Od momentu sprzeczki w jakiejś magdeburskiej dyskotece kombinował trochę z różnymi kolorami, żeby jak najmniej widać było jeszcze świeże blizny. Czerń zamieniał na rudy, rudy na platynowy, platynowy zaś na żółtko. Nie mógł trafić na coś wyglądającego naturalnie. Na dodatek sporo schudł. Słyszałem, że ćwiczył jogę i dużo biegał. Wyglądał kwitnąco. Chyba aż za bardzo.
- Co słychać? - zapytał, niosąc ze sobą kubełek z KFC. Postawił go na stole, rozłożył sobie na kolanach serwetkę i zaczął zajadać się nóżkami z kurczaka. Zapachniało.
- A ty przypadkiem nie dbasz o linię? - Tom momentalnie się ożywił i zaczął natychmiast się częstować, patrząc wygłodniałymi oczyma na złocistą panierkę. Gustav pokręcił głową i machnął ręką na znak, że jest mu wszystko jedno. Dołączyłem się do uczty. Szczerze mówiąc miałem gdzieś mój wegetarianizm, który razem z Tomem rozgłaszaliśmy kiedyś na wszystkie strony.
Było swojsko. Sami sprzymierzeńcy wokół mnie, każdy miał podobny temperament i upodobania. Nie lubiliśmy, kiedy budziło się nas za wcześnie, kiedy kazało się nam iść spać przed północą, w ogóle nie lubiliśmy rozkazów. Jedynie Gustav nie narzekał, kiedy jakiś mu wydano, jednak w głębi siebie przeklinał jak drwal, sam to kiedyś przyznał. Bardzo dopełnialiśmy się we wszystkich sferach życia. Czy poczucie humoru, czy umiejętności, znajomości, uczucia - razem byliśmy silni, osobno każdy z nas wymiękał, chociaż może na pozór tylko ja byłem nieudacznikiem.
I owszem, byłem. Umiałem się do tego przyznać, chociaż ciężko powiedzieć o sobie coś tak... wykluczającego z wielu dziedzin życia. Kiedy powiesz, że nie wychodzi ci nic oprócz własnego makijażu i postawienia fryzury, ludzie patrzą dość dziwnym wzrokiem i wolą się z tobą nie zadawać. Ja się tego nie bałem, wiedziałem, że zawsze mogę liczyć na przyjaciół, którzy w dupie mają moje wady.
Przy nich nauczyłem się nie kręcić, kiedy o coś mnie pytano, tylko mówić prosto z mostu, bez względu na myśli nieznajomych. Na dodatek bardzo mnie motywowali. Kiedy oglądaliśmy jakiś straszny film, nie chciałem wrzeszczeć ze strachu; wtedy zaczęliby się między sobą podśmiewać. I chociaż nic by mi to nie zrobiło, i chociaż wiedziałem, że w głębi serca wcale nie mają mnie za gorszego, zaciskałem usta i otwierałem szeroko oczy, oglądając dokładnie wszystkie sceny mordów, gwałtów i przerażających porwań do innego wymiaru.
Nudziło mi się. Nie lubiłem tego uczucia, odkąd zacząłem w jakikolwiek sposób pracować. Jeśli robienie jakiejkolwiek kariery można nazwać pracą.
Zjedliśmy wszystkie kawałki kurczaka, gdzieś na stole walały się pojemniczki po sosie salsa, a Tom wyjadał z kubełka panierkę, patrząc tępo w ścianę. Georg pokazywał coś Gustavowi, przy czym wyglądali na niezbyt roześmianych i rozerwanych. Obserwowałem to z wielką zawziętością, w końcu tak bardzo dziwne było to, że już na początku nie mamy co robić. W pracy!
Chyba wszyscy czterej przyzwyczailiśmy się do życia na pełnych obrotach. Nierzadko wykończeni po całym dniu padaliśmy od razu do łóżek, a zaśnięcie nie zajmowało nam więcej niż pół minuty. Wtedy sen był najpiękniejszy. Nawet za czasów Tokio Hotel zdarzało się, że byliśmy nieludzko spracowani i nie mieliśmy siły na nic oprócz położenia się i wtulenia w poduszkę, gdziekolwiek. Pamiętam sytuację, kiedy Gustav po bardzo długim koncercie zasnął nad stołem, z łyżką w ręku, jedząc płatki owsiane. To było na swój sposób piękne.
I... uwielbiam mówić o nas jako o jedności.
- Pójdziemy na papierosa? - zapytałem Toma, szturchając go lekko w kolano. Zatrzymał się momentalnie, rękę zawiesił w powietrzu, gdzieś w połowie drogi do buzi, i spojrzał na mnie pytająco.
- Ty jeszcze palisz? - Dojadł, oblizał palce i odłożył puste opakowanie, strzepując resztki jedzenia z ubrania.
- Nie - powiedziałem, sięgając po paczkę fajek, które należały zapewne do Georga. Tom wyjął z kieszeni zapalniczkę, uśmiechając się szeroko i ruszając brwiami. Z tego, co było mi wiadome, palił dość rzadko. Odkąd jego żona zaszła w ciążę, kompletnie ją od tego odrzuciło i... tak już jej zostało. A on musiał się dostosować.
Kiedy mieliśmy po naście lat, papierosy były sposobem na stres, nudę, głód, ból głowy czy zdenerwowanie. Kiedy wstawaliśmy, a w tour-busie nie było mleka, na które któryś miał ochotę, szliśmy palić. Kiedy się pokłóciliśmy, szliśmy palić, wtedy odgrywało to świetną rolę fajki pokoju. Nawet przeciwnik palenia, Gustav, skusił się kiedyś i przez krótki okres czasu dzielił z nami ten niewdzięczny nałóg.
Gdy byliśmy już na zewnątrz, a lekki chłód mroził mi ramiona przysłonięte tylko cienkim sweterkiem, Tom rozdzielił działa z iście zegarmistrzowską precyzją. Nic nie mogło się złamać, nadłamać, tytoń nie mógł się ukruszyć, wszystko musiało być idealne, papieros musiał pozostać w nienaruszonym stanie. Podał mi jednego, swojego wkładając do ust. Dawno nie widziałem u niego tyle delikatności. Oczy zaświeciły mu się równocześnie z zapaleniem ognia. Zaciągnął się mocno, zaciskając z przyjemności oczy. Nie odczuwałem takiej ekstazy na myśl o marnym papierosku, więc nie byłem pewien, czy powinienem palić. Dawno tego nie robiłem, czy palenie też wylatuje z pamięci jak jazda samochodem? Toma wolę nie pytać, jeszcze spalę mu ubranie, mam zbyt bolesne doświadczenia po zniszczeniu jego auta.
Powtórzywszy czynności brata, zatrzymałem się przy zapalaniu ognia. Palić, nie palić? Wyrzucić, nie wyrzucić? Zapewne gdybym cisnął nim w trawę lub do kosza, nie uszłoby mi to na sucho ze strony tego tytoniowego maniaka. Przypomniałem sobie więc wszystkie czynności, jakie powinienem zrobić i dziwnym trafem nagle zaczęła boleć mnie głowa. Puściłem to bokiem, pomyślałem, że zaraz przejdzie. Wdech... i dym papierosowy w moich płucach, który uniemożliwił mi dalsze czynności życiowe. Wytrzeszczyłem oczy, palący się papieros upadł na ziemię, chwyciłem się za klatkę piersiową, drugą ręką podtrzymując się ściany. Zdążyłem jeszcze kopnąć zdezorientowanego Toma w nogę, a później osunąłem się na ziemię, zaczerpując świeżego, czystego powietrza. Bez żadnych chemicznych i rakotwórczych składników.
- Nic ci nie jest? - zapytał przerażony, podając mi rękę. Spojrzałem na niego, a kiedy zorientował się, że wbijam wzrok w jego drugą dłoń, szybko wyrzucił niedopałek gdzieś w krzaki i uśmiechnął się przepraszająco.
- To do kitu - powiedziałem, nie mając zamiaru wstać. Oparłem się o ścianę i poczułem na tyłku lekki chłodzik. - Palenie już mi się nie podoba.
- Musisz znów się przyzwyczaić, to jak z... - zamyślił się, a na jego czole uwidoczniła się ta wielka, śmieszna zmarszczka - to jak ze śpiewaniem.
Momentalnie mnie otrzeźwiło. Śpiewanie! Zerwałem się na równe nogi i, nawet nie patrząc na brata, pędem rzuciłem się do studia. Ominąłem zajętych kolegów, łazienkę i kuchnię. Wziąłem głęboki oddech przed wejściem do pokoju nagrań. Poczułem na całym ciele lekkie dreszcze i miałem wrażenie, że cały oblewam się potem. Czy umiałem jeszcze śpiewać? Pamiętałem, jak to się robi? A może zanikła we mnie ta cząstka, dzięki której sprawiało mi to tak wielką przyjemność?
- Bill, dasz radę - powiedziałem sobie cicho, wchodząc. - Leb' die Sekunde w końcu, chłopie.
sobota, 19 grudnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz